W trzeciej części cyklu o twórczości
wybitnego reżysera Krzysztofa Kieślowskiego skupię się na jego
początkowych zmaganiach z filmami fabularnymi. Po kilku latach od
zakończenia studiów i kręceniu wyłącznie dokumentów, Kieślowski
odważył się zmierzyć z fabułą. Jak sam przyznaje miał
poczucie, że nie umie kręcić tego rodzaju filmów i wielu spośród
jego akademickich kolegów zrezygnowało z podejmowania prób w tym
kierunku.
"Była taka zasada, że jeżeli
chciało się robić film fabularny, to powinno się zrobić najpierw
półgodzinny film telewizyjny, potem film godzinny i dopiero na
koniec fabularny, pełnometrażowy."
I tak w 1972 roku zaczął powstawać
półgodzinny film "Przejście podziemne", którego
akcja toczy się w ciągu jednej nocy w przejściu podziemnym, które
wtedy otwarto w Warszawie na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i
Marszałkowskiej. Scenariusz powstawał w dość specyficznej,
aczkolwiek pewnie charakterystycznej sytuacji w artystycznym świecie
pisarzy i scenarzystów.
"Poszedłem do Irka
Iredyńskiego, zawodowego pisarza i scenarzysty, i wspólnie
pisaliśmy scenariusz. Dosyć ciężko to szkło, bo trzeba się było
z nim umawiać o szóstej albo nawet piątek rano, ponieważ był to
jedyny w ciągu dnia moment, w którym był trzeźwy. Wyciągał z
zamrażalnika omszałą butelkę wódki i zaczynaliśmy pić i pisać.
I dopóki on się nie upił i ja się nie upiłem, mogliśmy napisać
dwie, trzy, czasem nawet pięć stron."
Gdy w końcu zakończono prace nad
scenariuszem zostało dziesięć nocy na nakręcenie filmu, które
też okazało się być bardzo kłopotliwe. Kieślowski dziewiątej
nocy stwierdził, że kręci fabułę, która wcale go nie interesuje
i zdecydował się, aby wszystko zmienić i improwizując pokierował
aktorami – Andrzejem Sewerynem i Teresą Budzisz-Krzyżanowską, aż
osiągnął oczekiwany efekt.
Dwa lata później powstał dłuższy,
półtoragodzinny film "Personel" opowiadający o
świeżo upieczonym absolwencie Liceum Techniki Teatralnej
rozpoczynającym pracę w teatrze jako krawiec. W rolę tę wcielił
się Juliusz Machulski. Akcja filmu obnaża realia zza kulis
artystycznego świata pozbawiając go wzniosłej, magicznej
atmosfery. Powodem dla którego Kieślowski postanowił zrealizować
tę fabułę było wyrażenie wdzięczności wobec swojej szkoły
czyli Liceum Techniki Teatralnej, która otworzyła mu drogę do
świata wielkiej sztuki.
"Byłem garderobianym w Teatrze
Współczesnym. To był wtedy dobry teatr, najlepszy w Warszawie.
(...)Tam był Zbyszek Zapasiewicz, Tadeusz Łomnicki, Bardini,
Dziewoński, masa ludzi, którzy dzisiaj grają w moich filmach.
Kiedyś podwałem im gacie, prałem ich skarpetki itd. Obsługiwałem
ich za sceną i oglądałem przedstawienia."
Kolejnym fabularnym filmem, tym razem
kinowym, była "Blizna" z rolą główną Franciszka
Pieczki. Nasz mistrz nie był zadowolony z tego dzieła, ponieważ
był to film socrealistyczny czyli przedstawiający to jak być
powinno, a wcale nie o tym jak jest.
"Blizna pokazuje
człowieka, który nie tylko nie wygrywa, ale jest zgorzkniały z
powodu sytuacji, w której się znalazł. Ma poczucie, że robiąc
coś dobrego, robi równocześnie coś bardzo złego. I nie potrafił
zobaczyć i wyważyć, co jest ważniejsze – czy to, co zrobił
złego, czy to, co zrobił dobrego. W efekcie prawdopodobieństwa
rozumie, że bardziej zaszkodził niż pomógł ludziom,
miejscowościom, w których przyszło mu działać."
Pracując nad "Blizną"
Kieślowski poznał Jerzego Stuhra i tak bardzo był pod wrażeniem
tego wówczas młodego aktora, że postanowił zrobić kolejny film z
myślą o obsadzeniu go w głównej roli. "Spokój"
to historia mężczyzny, który wychodzi z więzienia i zaczyna pracę
na budowie. Mimo jego mało wygórowanych oczekiwań wciąż stawiane
są mu kłody pod nogi i można powiedzieć, że w efekcie tego
możemy oglądać dość mocny dramat moralny. Ze względu na scenę
strajku film nie był wyświetlany przez siedem lat z powodu zastrzeżeń
wiceprezesa telewizji, który wezwał Kieślowskiego na dywanik.
"Wiceprezes z przykrością
zawiadomił mnie, że musi zażądać usunięcia kilku scen z filmu.
Wśród nich wymienił i tę na budowie z więźniami. Spytałem,
czemu nie może być tej sceny(...) "Ponieważ w Polsce
więźniowie nie pracują poza więzieniem. Tego zabrania
konwencja..." Tu wymienił nazwę międzynarodowej konwencji.
Poprosiłem go, żeby podszedł do okna. Zrobił to. Spytałem go, co
widzi. Powiedział, że tory tramwajowe.
A na torach? Kto tam pracuje?
Więźniowie – powiedział
spokojnie. - Codziennie tu są.
W takim razie więźniowie w
Polsce pracują poza więzieniem – zauważyłem.
Oczywiście. Właśnie dlatego
musi pan wyciąć tę scenę.
(...) Minęło czternaście lat od
rozmowy z wiceprezesem. Wczoraj przejeżdżałem przez małą
miejscowość. Zwolniłem, bo remontowano drogę. Jak w złym
scenariuszu, ci, co remontowali, ubrani byli w więzienne ubrania.
Obok stali strażnicy z karabinami."
Przyznam, że wymienione dotąd tytuły
nie zrobiły na mnie zbyt dużego wrażenia. Dostrzegam różnicę
między tymi fabułami a Dekalogiem i dokumentami. Odnoszę wrażenie,
że pierwsze fabuły Kieślowskiego były zrealizowane "na
próbę" – może się uda, a może się nie uda. Dopiero od
"Amatora" z 1979 roku można powiedzieć, że
reżyser odnalazł już się w tej formie. Filip odkrywa nagle
fascynację filmem filmując ośmiomilimetrową kamerą swoją
dopiero co urodzoną córeczkę. Niebawem ta amatorska pasja obraca
się przeciwko niemu i niszczy jego rodzinę, zniechęca do pracy.
Reżyser wskazuje właściwą interpretację końcowej sceny filmu:
"Co w Amatorze
oznacza zniszczenie taśmy przez Filipa? Zawsze to samo. Niszczy, co
zrobił. To nie jest poddanie się, ponieważ na końcu znowu kieruje
kamerę na siebie. To oznacza zrozumienie, że znalazł się jako
filmowiec amator w pułapce i, robiąc coś w dobrych intencjach,
może przysłużyć się ludziom, którzy to wykorzystają w złych.
To nie wzięło się z moich doświadczeń. Ja nigdy nie wyrzuciłem
taśmy. Ale prawdę mówiąc, gdybym wiedział, że mi ją
zaaresztują, gdy robiliśmy w nocy zdjęcia do Dworca
przy schowkach na bagaże, to zanim by mi ją zaaresztowali,
otworzyłbym pudełko, żeby ją zaświecić. Na wszelki wypadek,
żeby nie znalazła się tam przypadkiem ta dziewczyna, która
zamordowała swoją mamusię."
W 1981 roku zakończono pracę nad
"Przypadkiem", w którym młody Bogusław Linda
wciela się w rolę Witka i przedstawia widzom trzy warianty jego
życia w zależności od jednego zdarzenia – zdążenia na pociąg.
Film ten oglądałam ponad rok temu wiosną i akurat natrafiłam na
idealny moment, w którym zawiedziona własnymi niepowodzeniami
dojrzałam drugą stronę ludzkiego losu i jego zależność od
przypadku. Stąd do dzisiaj "Przypadek" jest moim ulubionym
filmem Krzysztofa Kieślowskiego.
"Nigdy właściwie nie wiemy,
od czego zależy nasz los. Nie wiemy, od jakiego przypadku. Los
rozumiany jako miejsce w jakiejś grupie społecznej, jako kariera
zawodowa, jako rodzaj pracy, którą wykonujemy. W sferze
emocjonalnej mamy dużo więcej wolności. W sferze społecznej
jesteśmy bardzo uwarunkowani przypadkiem. Są rzeczy, które musimy
robić, bo jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Mamy takie, a nie inne
geny. Tak myślałem, robiąc Przypadek."
Podczas stanu wojennego Kieślowski
zapragnął stworzyć film stający w obronie ludzi skazywanych przez
sąd na kilkuletnie więzienie za mało szkodliwe czyny np. Za
zamalowywanie napisów przeciwko komunizmowi na murach. Jak na złość,
gdy Kieślowski pojawiał się na sali sądowej z kamerą podczas
odczytywania wyroku, zawsze okazywał się on nie skazujący, a było
to w ponad pięćdziesięciu sprawach! Ostatecznie powstały film
"Bez końca" z Jerzym Radziwiłowiczem i Grażyną
Szapołowską ma charakter metafizyczny, rozpoczyna się od śmierci
adwokata i pokazuje pozostałą po nim rzeczywistość oraz bardzo
odczuwalną obecność jego ducha wśród bliskich. "Bez końca"
został bardzo źle przyjęty przez władzę jak i Kościół, więc
bardzo szybko przestał być wyświetlany w kinach. Reżyser był
świadomy tego, że jego fabuła jest pełna jego osobistej jak i
społecznej goryczy.
"Widzę, jak różni ludzie
pełni dobrej woli próbują coś zrobić. Dzieje się tak od wieków.
Próbują ten kraj zorganizować, postawić na nogi, nadać mu jakiś
rozmiar, jakąś klasę, skalę. I nikomu się to nie udaje. Za
każdym razem mamy taką naiwną tęsknotę do porządku, do
przyzwoitości, do rozsądnego życia i za każdym razem ta tęsknota
uruchamia nadzieję.(...) Nie wiem, co to znaczy wolna Polska, bo
leży w niedobrym miejscu geograficznym. Ale przecież to nie znaczy,
że tego kraju nie da się urządzić mądrze. Na pewno można.
Niestety nie ma żadnych znaków, które wskazywałyby na to, że się
go tak urządza. Urządza się go w istocie tak samo głupio jak
przedtem, tyle tylko że teraz my to robimy. I to jest
najprzykrzejsze".
Równie przykre jest to, że po ponad
20 lat od wypowiedzenia tych słów przez Kieślowskiego wciąż
wydają się być aktualne. Stąd, moim zdaniem, wynika geniusz jego
filmów, ponieważ oglądając je dzisiaj nadal można ich kontekst,
wymiar odnosić do dzisiejszej rzeczywistości, a natura ludzka mimo
rozwoju nauki i technologii pozostaje niezmienna.
Kolejna czwarta część cyklu będzie
ostatnią i skupiać się będzie na najpopularniejszych dziełach
dla światowej widowni czyli trylogii "Trzy kolory".
Komentarze
Prześlij komentarz