O tym jak proste kino poruszyło stwardniałe serce - "Brooklyn" i "Pokój"
Mowa tu o moim sercu, które niestety uodporniło się już na
filmowe wzruszenia. Ciężko stwierdzić, czy jest to spowodowane zbyt dużą
ilością oglądanych filmów, czy też z wiekiem staję się coraz bardziej
pragmatyczna. Jednak smutno jest mi z tego powodu, że już rzadko zdarza mi się
uronić łezkę podczas kinowego seansu. Tym większe było moje zdziwienie, gdy
udało się przełamać mój emocjonalny chłód dwóm filmom nominowanym w tym roku do
Oscarów. Mam tu na myśli „Brooklyn” i „Pokój”.
Zacznę od bardziej romantycznej, nostalgicznej historii.
„Brooklyn” opowiada o losach młodej Irlandki, która w poszukiwaniu lepszego
bytu wypływa do Ameryki. Dziewczyna jest jak nieopierzone pisklę, podczas podróży
statkiem poznaje inną, bardziej doświadczoną kobietę, która dodaje jej odwagi i
uświadamia, co ją czeka w wielkim świecie. Ellis ma naprawdę dobry start,
zapewnioną pracę i mieszkanie, więc jedynym jej zmartwieniem pozostaje
dostosowanie się do nowych warunków i poskromienie tęsknoty za domem.
Lekarstwem na te problemy jest oczywiście miłość do nieśmiałego Włocha o
uroczym uśmiechu. Od tego momentu nasza bohaterka w pełni osiada w
amerykańskiej rzeczywistości i wygląda na to, że kreuje się przed nią wizja
drugiej ojczyzny. Tragiczne okoliczności zmuszają ją jednak do powrotu do domu,
gdzie już nic nie jest tak jak było dawniej. Dzieje się tak wcale nie za sprawą
zmian w rodzinnym miasteczku, a przemiany Ellis z zahukanej dziewczyny w pewną
siebie młodą kobietę.
I choć pod względem
scenariusza i wiarygodności postawy psychologicznej postaci „Brooklyn” kuleje,
to ma w sobie coś niezwykle uniwersalnego, szczególnie gdy mówimy o sytuacji
młodych kobiet. Bardzo polubiłam bohaterkę graną przez Saoirse Ronan i szczerze
jej kibicowałam podczas podejmowania coraz to ważniejszych, dorosłych decyzji.
Przy okazji można się zauroczyć pięknymi zdjęciami i stylistyką z lat 50-tych,
chociażby w postaci kolorowych rozkloszowanych sukienek. Niby detale, ale
znacznie uprzyjemniają seans filmu.
Po drugiej stronie znajduje się „Pokój” czyli dramatyczna
historia uwięzionej kobiety z synem. Podczas filmu kilkukrotnie miałam
ściśnięte gardło, a wszystko to za sprawą Jacoba Tremblaya, odtwórcy roli
pięcioletniego Jacka, który wierzy że na całym świecie istnieje tylko ta mała
przestrzeń zamieszkana przez niego i Ma. Kobieta (oscarowa Brie Larson)
znajduje się na skraju wytrzymania psychicznego i kurczowo trzyma się myśli,
aby uwolnić swojego syna.
Okazuje się, że nowa rzeczywistość jest znacznie bardziej
przytłaczająca niż by się mogło wydawać. Ma nie powróci do czasów sprzed
porwania, kiedy to była beztroską licealistką, a Jack musi nauczyć się życia w
społeczeństwie. Zwłaszcza odnalezienie się chłopca, właściwie bez wsparcia
najbliższej mu dotąd osoby, rozczula jak i poraża. Jack jest niezwykle
wrażliwym i mądrym chłopcem, który potrzebuje pożegnać się z utraconym światem
i „przepracować” ten temat. Co świetnie
ilustruje końcowa scena filmu, kiedy to matka z synem dojrzeli do
zaakceptowania obecnego stanu i ruszenia ze swoim życiem do przodu.
Szkoda, że oprócz nagród dla Brie Larson „Pokój” nie przebił
się do szerszej publiczności, zaś „Brooklyn” został doceniony jedynie przez
akademię BAFTA, która uznała go za najlepszy film brytyjski minionego roku.
Serdecznie polecam Wam nadrobienie tych dwóch tytułów, bo nie są one wielkimi
hollywoodzkimi produkcjami ze znanymi twarzami, ale wręcz kameralnymi filmami,
które noszą w sobie ogromny ładunek emocjonalny.
Komentarze
Prześlij komentarz