Czy "11 minut" to dobry film?

Gdy gruchnęła wiadomość o wyróżnieniu najnowszego filmu Jerzego Skolimowskiego jako polskiego kandydata do Oscarów, byłam szczerze zaskoczona. Znając już obraz ponownie skupiłam się na tym co o „11 minutach” mówi sam twórca, a jak odnoszą się krytycy do efektu końcowego.

Na projekcję filmu czekałam z niecierpliwością podczas festiwalu filmowego w Gdyni. Sala pękała w szwach, a mi trafiło się miejsce w rogu pierwszego rzędu… Przyznaję, że miałam bardzo wysokie oczekiwania wobec tego tytułu, bo wciąż byłam pod urokiem „Czterech nocy z Anną”, które zobaczyłam dopiero podczas lipcowego Sopot Film Festivalu. Zresztą nie da się ukryć, że na każdy kolejny film Skolimowskiego od czasu wyróżnień na europejskich festiwalach czeka wysublimowane grono odbiorów. A zwłaszcza złośliwi krytycy filmowi, którzy lubią stawać w kontrze do szeroko promowanych produktów z wyższej półki.

Jako przeciętny kinoman, który jednak już posiada wyrobiony gust filmowy, nie zachwyciłam się „11 minutami”. Zgadzam się z powszechną opinią, że prze cały narastający przebieg zdarzeń odnosi się wrażenie, że ten film jest o niczym, ot taki zlepek przeplatających się losów przeróżnych bohaterów żyjących obok siebie w tym samym czasie. Dopiero po zapoznaniu się z wieloma recenzjami wyłapałam wiele ukrytych smaczków, które przemykają przez ekran, a należałoby je rozpatrywać jako symbole nadające sens całości. Na przykład pojawiający się wielokrotnie samolot nisko przelatujący obok wieżowca jasno nawiązuje do wydarzeń z 11 września, budzi to napięcie, zwłaszcza że dźwięki latającej maszyny uciążliwie zagłuszają dany moment w filmie. Ciekawy moim zdaniem jest zabieg ukazania obrazu z perspektywy psa, bo rzadko spotyka się wizję reżyserską, która uwzględnia obecność zwierząt jako samoistnych bohaterów filmowych. Ale co z tego, że mistrz bawi się z nami serwując co chwilę ciekawą sekwencję, skoro całość wydaje się być nieskładnym bełkotem?
I jak tu nie kochać Andrzeja ? <psychofanka>

Z drugiej strony próbowałam doszukać się roli aktorskiej, która w moim odczuciu była udana, przyciągająca uwagę. I oprócz mojej wciąż niegasnącej miłości do Andrzeja Chyry, który tym razem w uroczy sposób sprzedaje hot dogi na ulicach Warszawy, zabrakło mi postaci, która udźwignęłaby ciężar poprowadzenia fabuły. Na pewno do takiej roli miał pretendować bohater grany przez Wojciecha Mecwaldowskiego, ale histeryzujący młody małżonek był głównym powodem mojej irytacji podczas seansu. Również jego filmowa żona, w którą wciela się Paulina Chapko, w kulminacyjnej scenie zamiast okrzyków przerażenia wywołała wśród festiwalowej publiczności salwę śmiechu. Według tego co mówi Jerzy Skolimowski uznający „11 minut” za swój najlepszy film w karierze, nie można powiedzieć aby ten film był jego łobuzerskim żartem w stronę intelektualnej widowni. Reżyser naprawdę poważnie potraktował swój pomysł na film (co często przyznaje w wywiadach, że nie wiedział jak ten temat ugryźć i jak widać podczas projekcji widz pozostaje z uczuciem nagryzienia, ale nie skonsumowania istoty filmu) o czym świadczy finał opowieści. Jedyna perełka, która robi kolosalne wrażenie, nawet wśród zagorzałych krytyków. Warto było przeczekać prawie 90 minut nieskładnej historii, aby doczekać się metafory martwego piksela. Ciężko powiedzieć coś więcej na ten temat nie zdradzając szczegółów osobom, które jeszcze nie widziały „11 minut”.  Sięgając po najprostsze wytłumaczenie, martwy piksel symbolizuje nasze ludzkie życia przepełnione nic nie znaczącymi czynnościami, problemami, które w odniesieniu do większej skali są zupełnie nieistotne. I z tego powodu jestem w stanie bronić Skolimowskiego jako twórcę takiego obrazu, bowiem sam kilka lat temu stracił syna w tragicznych okolicznościach, a teraz swoje doświadczenie przełożył na skalę makro.

Być może moje altruistyczne podejście do „11 minut” wyda Wam się strachem przed przyznaniem, że i wielkim mistrzom zdarza się popełnić faux pas. Ale ja jestem w stanie przyznać, że nie widzę świata w taki sposób jak Skolimowski, dlatego jego metafory nie zawsze do mnie trafiają. Z drugiej strony to co reżyser chciał przekazać w ostatniej scenie filmu jest dla mnie jasne, klarowne i kupuje to w 100%. Z biegiem czasu coraz częściej trudno mi ocenić filmy z perspektywy udanych ról, wartkiej akcji, intrygującej fabuły, bo w gruncie rzeczy wszystko jest już czyjąś kopią, pozostają tylko moje emocje tuż po seansie. Czy dany film coś we mnie poruszył, czy został w mojej głowie na dłużej? W przypadku „11 minut” dość długo walczyły we mnie racjonalne pobudki z emocjami, które koniec końców przyłożyły się do akceptacji końcowego efektu filmu Skolimowskiego. Przy czym podkreślam, że nie jest to dzieło, które skradnie Wasze serca. Raczej jedynie ledwo je muśnie, bo przecież to tylko 90-minutowy film, nie zmieni on Waszego życia, podejścia do niektórych spraw, i tak to wszystko jest bez znaczenia…


Komentarze

Popularne posty