Za chwilę dalszy ciąg...podróży - opowieści Krzysztofa Materny i Wojciecha Manna


Popularny duet satyryczny stworzył niesamowitą książkę „Podróże duże i małe czyli jak zostaliśmy światowcami” o ich zagranicznych podróżach w czasach PRL-u. Zbiór przezabawnych historii ze wspólnych występów na statku Stefanie Batorym, prowadzeniu firmy budowlanej w Stanach, wzbudzeniu uznania u sycylijskiej mafii, sylwestrze w Acapulco i udziale w amatorskich mistrzostwach świata w golfie w RPA, zaprowadzi czytelników w bajeczny świat lat 80-tych. Książka jest opatrzona mnóstwem zdjęć i ilustracji pamiętnych dokumentów prlowskich, co znacznie wzbogaca opisane przygody. Czyta się to lekko, stale z uśmiechem na ustach i jest odpowiednia zarówno na letni weekend jak i jesienne wieczory. 

"Widok sali, do której wkroczyliśmy w eleganckich ubraniach, rozwiał niepokój i podtrzymał nasze świetne samopoczucie: sala była nabita po brzegi, ludzie dosłownie się przelewali, a oficerowie mówili, że takiej frekwencji jeszcze nie widzieli. Zaczęliśmy zachęcać do tańca, prezentując najlepsze nagrania światowe. Wybór nagrań mieliśmy ogromny. Na kasetach zgromadziliśmy paręset tytułów najlepszych orkiestr rozrywkowych na świecie, największych przebojów. Ludzie uprzejmie wysłuchali pierwszych nagrań, po czym parę osób wyszło się przejść, mówiąc: Zawołajcie nas, jak się zacznie kabaret! Przystąpiliśmy do realizacji pierwszego konkursu. Mówię o realizacji, ponieważ był to nasz standardowy, sprawdzony konkurs. Zauważyliśmy, że sala robi się zdecydowanie pustsza. Postanowiliśmy zmienić precyzyjnie wcześniej ustaloną kolejność przeplatania utworów szybszych i wolnych, starszych i nowszych, tak żeby po prostu przyłomotać i dosięgnąć maestrią dyskoteki; zatrzymać tych ludzi. Po mniej więcej czterdziestu minutach na sali zostały cztery osoby: pewien mecenas z małżonką i dwóch naszych przyjaciół. Następnego dnia słyszeliśmy wyłącznie: „No, spodziewaliśmy się czegoś lepszego” i „Postarajcie się lepiej następnym razem”. Pasażerowie podzielili się na dwie grupy: jedna nam współczuła, że nie przywieźliśmy kabaretu, druga nas omijała i – naszym zdaniem – chciała oddać autografy, które rozdawaliśmy dwa dni wcześniej.(...)
Do następnego występu – występu ostatniej szansy – zostały nam trzy dni. Zamknęliśmy się w kajucie, żeby wykreować zupełnie nowy image naszego duetu. Napisaliśmy mnóstwo świeżych, oryginalnych żartów. Naprawdę zupełnie nowych. Rozpoczęliśmy nasz kabaretowy program ostatniej szansy od słów: - Dobry wieczór państwu. Powiało kompletną zimą. Powiedzieliśmy dwa bardzo starannie przygotowane żarty. Przy stoliku naszych nowych przyjaciół, mecenasa i jego małżonki oraz dwóch naszych starych przyjaciół – rozległy się oklaski. Słaba to była otucha na przyszłość. Wiedzieliśmy, że szykuje nam się totalna klęska. W czasie występu baletu szybko wymieniliśmy spojrzenia ostatniej szansy. Zarzuciliśmy całkowicie finezyjnie wymyślony plan podboju publiczności i skoncentrowaliśmy się na przypomnieniu sobie najstraszniejszych i najbardziej ordynarnych żartów, jakie kiedykolwiek udało nam się słyszeć.
Na pierwszy ogień poszedł żart z serii: Przyszła baba do lekarza. Ten o gwiżdżących piersiach. Wywołał huraganowy aplauz publiczności, zdumionej tym, że jednak zdołaliśmy ją rozbawić. (…) W momencie kiedy wystartowaliśmy z taśmą Comment ca va i zaczęliśmy udawać, że śpiewamy, publiczność była rozgrzana do białości. Nieliczni obecni na statku obcokrajowcy patrzyli z osłupieniem na nasze popisy. Wojtek tańczył z akordeonem, ja wykonywałem wszystkie figury choreograficzne, jakie zdarzyło mi się ujrzeć na szklanym ekranie. Roszalałem się sam po parkiecie, na którym normalnie tańczyło czterysta osób. Cały parkiet był mój.
Oniemiała publiczność nagrodziła nas owacją na stojąco, żądała bisów, których – czując sukces – nie daliśmy jej. Grupa Finów, a było ich około dwudziestu, przyszła do nas po autografy. Jak powiedzieli, nie sądzili, że podczas tego właśnie rejsu spotkają ten słynny zespół z piosenką ich życia. Publiczność była nasza." 

Komentarze

Popularne posty