O strachu powracania do ulubionych tytułów

Na pewno wszyscy macie pokaźną listę swoich ulubionych filmów, książek czy piosenek. I każdy z Was ma swój unikalny sposób na celebrowanie tych wyszczególnionych tytułów. Jedni notorycznie katują tę samą muzykę, co roku wracają do danej książki czy filmu, inni czekają na wyjątkowy moment w swoim życiu, kiedy znów będą chcieli oddać się tej wyjątkowej chwili rozkoszy spotkania z ulubieńcem. Wierzę, że istnieją też takie osoby jak ja, które boją się wracać do tego co kiedyś poruszyło w nich nadzwyczaj wrażliwą strunę. Przyczyn tego lęku może być wiele, dlatego na swoim przykładzie postaram się przybliżyć ten problem.

Okres liceum był w moim życiu, jak dotąd, najbardziej obfitym w ważne dla mnie tytuły. Wtedy przeczytałam najważniejsze dla mnie książki, zobaczyłam filmy, które są żywe w mojej pamięci do dziś. Był to też czas naznaczony pierwszym miłosnym rozczarowaniem, problemami związanymi z wyborem swojej przyszłej drogi życiowej. Przy okazji byłam standardową nastolatką przeżywającą największe egzystencjalne problemy świata, więc nieodłącznie towarzyszyła mi muzyka melancholików – Myslovitz, Edyty Bartosiewicz i Hey. Do dziś niesamowicie porusza mnie „Moja i twoja nadzieja”, którą po raz pierwszy usłyszałam podczas powodzi na południu Polski w ’97 roku i ryczałam jak bóbr, gdy puszczali ją wtedy w telewizji. Filmem mojego życia był ówcześnie „Wszystko za życie”, a jego główny bohater w moich oczach – najodważniejszym człowiekiem na Ziemi. Marzyłam o tym, że kiedyś też pokażę całemu światu, że jestem inna niż wszyscy i odkryję jakąś tajną strefę życia, która wyjaśni mi wszystkie możliwe rozterki. Przeczytanie „Stu lat samotności”  Marqueza otworzyło mi oczy na zupełnie nową perspektywę, jaką daje wyłącznie literatura. I to nie ważne, że nie potrafiłam ogarnąć moim małym rozumkiem o co w tej książce tak naprawdę chodzi pośród gąszczu Arcadiów i Aurelianów. W tamtym czasie naprawdę ŻYŁAM tą muzyką, filmami i książkami, głęboko wierzyłam w to, że niosą one najcenniejszą prawdę o ludzkim życiu.

Potem nastąpił czas zderzenia się z rzeczywistością. Pogrążonej w smutku po utracie pierwszej miłości towarzyszył mi Sting z „If you love somebody set them free”. Naprawdę byłam aż tak dosłowna :) Pokochałam wtedy też dawną muzykę Kayah, szczególnie piosenkę „Jak skała”. Zasłyszana podczas oglądania serialu „Modlitwa III Pozwól Mi Dżemu też utwierdzała mnie w emocjonalnym dołku. Nic dziwnego, że wówczas filmowo najbardziej trafiały do mnie porażające tragedią „Miasto gniewu” i „Plac Zbawiciela”. W tym czasie przeczytałam „Miłość w czasach zarazy” Marqueza, „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki” Mario Vargasa Llosy i „Nudę” Alberto Moravii, które w zupełnie inny sposób przedstawiały miłość. Co ciekawe, z każdą nich w pewnym stopniu się utożsamiałam. Ale nie aż tak, gdy rok później poznałam „Annę Kareninę” - moją książkową sobowtórkę.

Dzisiaj, gdy myślę o tych tytułach widzę siebie sprzed kilku lat, osobę która szukała zrozumienia życiowych kolei losu. I mój strach przed ponownym spotkaniem z tymi książkami, filmami, rzadziej z muzyką (bo do niej nie mam oporów, aby wracać) wynika z tego, że boję się zmierzenia samą z sobą. Czy wciąż będę pełna podziwu dla postępowania danej postaci?  Czy może nieudacznik, któremu dawniej współczułam, teraz wyda mi się godzien pożałowania? (tutaj największą obawą jest właśnie Anna Karenina) Choć powinnam przyjąć jako naturalne to, że przez te kilka lat zmieniłam się, a co za tym idzie również zmieniło się moje spojrzenie na pewne sprawy. Boję się jednak tego, że uświadomi mnie to o bezpowrotnej utracie ideałów, w które kiedyś wierzyłam. Jeśli okazałoby się, że moja wrażliwość, konieczna przy odbiorze sztuki, uległa spaczeniu przez otaczającą mnie rzeczywistość, byłoby to dla mnie największą stratą. Istnieje też bardziej optymistyczna możliwość – dostrzeżenie większej głębi w przedstawionej historii. A to zaowocowałoby nowymi przemyśleniami, emocjami, które musiałabym „przerobić” po swojemu, co kształtowałoby moją dojrzewającą tożsamość.

Wciąż ciężko mi zbilansować możliwe straty i zyski z takiej transakcji. Lecz z wiekiem dojrzewa we mnie refleksja, że pozostawanie w uwielbieniu do tych samych rzeczy jest w pewnym stopniu ograniczające. Oczywiście miło wracać do dawnych wspomnień z sentymentalnym podejściem, ale czy pianie z zachwytu nad książką przeczytaną w dzieciństwie czy w okresie dojrzewania, w którymś momencie nie staje się śmieszne? Niektóre spotkania ze sztuką są dla nas ważne w danej chwili, kiedy akurat potrzebujemy bodźca pasującego do naszej sytuacji życiowej. W tym aspekcie widzę uzasadnienie obawy, że powrót do danego filmu, książki czy piosenki może przynieść nam rozczarowanie.  Bez wątpliwości pozostaje fakt, że sztuka dostarcza nam doznań, które uczą nas dostrzegania pewnych problemów, znalezienia ich podłoża i konsekwencji z nich wynikających. Stąd obecnie lubuję się w przegadanych filmach takich jak „Zimowy sen” czy „Frances Ha”, ale też w kinie dokumentalnym. To w nich szukam prawdy bliższej człowiekowi, bez tej całej otoczki fabularnej. Czy kiedyś doprowadzi mnie to do punktu, w którym już nie będę szukała odpowiedzi na dotyczące mnie problemy? Nie sądzę, a przynajmniej bardzo bym tego nie chciała, bo przecież życie ludzkie powinno pozostać zaskakujące do samego  końca. 



Komentarze

Popularne posty