Ostatnio oglądane #8
Znowu się zapomniałam i od listopada
nie robiłam regularnych podsumowań "Ostatnio oglądanych",
a przez ten czas zobaczyłam iście mistrzowską mieszankę – tytuły
nominowane do Oscarów, kinowe hity ostatnich miesięcy i kilka
starych klasyków.
Zacznijmy od tych ostatnich. Podczas
przerwy świątecznej odświeżyłam sobie "Panią Doubtfire"
z genialnym Robinem Williamsem i myślę, że będę co jakiś czas
wracać do jego filmografii, bo chcę dostrzec te pełne nadziei
przesłania, które przekazywał nam w każdym swoim filmie, podczas
gdy sam walczył z własnymi demonami. Ciepełko w serduszku wywołał
też we mnie animowany "Odlot", którego wcześniej
nie znałam. Tęsknię za obecnością w moim życiu starszej,
doświadczonej osoby, która wciąż byłaby wierna swoim marzeniom,
uczuciom i próbowała przekazać najpiękniejsze idee młodszym
pokoleniom. W tej samej tematyce umieściłabym "Fantastycznego
Pana Lisa" i "Mów mi Vincent", które
nieoczekiwanie też mnie wzruszyły. O tym ostatnim piszę więcej na
stronie Filmowo. Ale miało być o klasykach. Fenomenalny "Amadeusz"
był dla mnie takim zaskoczeniem, że po jego obejrzeniu w środku
nocy nie mogłam zasnąć. Spodziewałam się statecznej biografii
skupionej na muzyce mistrza, a dostałam naprawdę wartką fabułę
pełną nieposkromionego temperamentu, ale i też wrażliwości. No
i ten jakże prosty, a bardzo wymowny plakat filmowy – cudo! Kiedyś
na pewno będę chciała powrócić do "Amadeusza". Nie
zgadniecie jaki film wybrałam sobie na wigilijny wieczór –
zamiast słodkiej, pełnej miłości komedii sięgnęłam po
brutalnie smutne "Duchy Goi". Aż dziw bierze, że
tutaj twórcą też jest Milos Forman. Chyba już nie raz wspominałam
o mojej wielkiej miłości do Natalie Portman, uwielbiam ją w każdym
filmie. Ciężko mi było jednak oglądać ją na ekranie jako
obłąkaną, oszpeconą przez Inkwizycję niewinną dziewczynę. Na
świąteczną dokładkę połknęłam też wciągające "Misery"
i inteligentnie zabawnego "Monty Pythona i Świętego
Gralla". Zatem nadrabianie filmowych klasyków level master
;) W międzyczasie zobaczyłam też 2 tytuły, które nie wywołały
we mnie zachwytu – "Rain Man" i "2001:
Odyseja kosmiczna". Ten pierwszy nie podobał mi się
głównie ze względu na Toma Cruise'a, którego nie znoszę oglądać,
wydaje mi się sztuczny i bezbarwny w każdej roli. Natomiast wielkie
dzieło Kubricka w moim odczuciu się zestarzało. Nie chodzi tutaj o
efekty specjalne, które i tak zaskoczyły mnie swoją
innowacyjnością, wręcz miałam wrażenie, że to film sprzed
niecałych 30 lat, a to już ponad 50-letni obraz! Być może
nieśpieszna akcja, zawoalowane treści filozoficzne nie pozwoliły
mi się w pełni skupić na tym filmie i zrozumieć jego sensu, a
może to nielubiana przeze mnie tematyka science fiction psuje mi
cały odbiór filmu. Podobnie miałam z "Interstellar",
odniosłam wrażenie, że świat kosmicznych podróży jest tylko
punktem wyjścia do opowiedzenia łzawej historii ojca i córki. W
dodatku historii wielokrotnie powielanej przez Nolana, to staje się
po prostu nudne.
Z nieudanych tytułów, na które
czekałam i myślałam że zapewnią mi rozrywkę na poziomie muszę
wspomnieć o "Pani z przedszkola" i "Magii w
blasku księżyca". O tym pierwszym tytule piszę więcej na
Filmowo, w skrócie – akcja marketingowa mistrzowsko myląca widzów,
a zwiastun zmontowany z najlepszych scen filmu. Co do Woody'ego
Allena zauważyłam, że w ostatnich latach naprzemiennie jego nowe
filmy podobają mi się i rozczarowują. Ostatnie dramatyczne "Blue
Jasmine" zachwycało, wcześniejszy obraz "Zakochani w
Rzymie" był marną opowiastką, a "O północy w Paryżu"
dawało wielką nadzieję na powrót do starego, sentymentalnego
Allena. Tym razem "Magia w blasku księżyca" nie udała
się głównie ze względu na niezbyt dobraną parę aktorską –
Colin Firth i Emma Stone w duecie kompletnie nie potrafili się zgrać
i stworzyć spójnej pary bohaterów. Sama tematyka filmu jest dość
ciekawa, choć bardzo podobna do filmu Allena z lat 90-tych "Alicja".
Chciałabym, żeby ten reżyser jeszcze mnie czymś zaskoczył, oby
schemat się sprawdzał i w tym roku niezwykle płodny Woody da mi
kolejne powody do zadowolenia.
Szukając dobrej rozrywki znalazłam
kilka udanych tytułów takich jak "Podróż na sto stóp"
i "Za jakie grzechy, dobry Boże?" mówiących o
tolerancji rasowej i religijnej. Ubawiłam się też na zakazanym
przez Koreę Północą "Wywiadzie ze Słóńcem Narodu",
ale to raczej ze względu na sympatię do Jamesa Franco niż ciekawy
pomysł na film. Wróciłam do polskiego kina lat 90-tych, jakże
aktualnego bo wciąż dobrze oddającego problemy polskich emigrantów
czyli "Szczęśliwego Nowego Jorku", gdzie pada
słynna kwestia Bogusława Lindy – "wy macie mordy nie twarze"
;)
W końcu trafiłam na dobre thrillery,
które gościły na ekranach kin w listopadzie. "Wolny
strzelec" i "Zaginiona dziewczyna" to
wielcy zapomnieni wśród nominacji do Złotych Globów i Oscarów.
Ten pierwszy tytuł, którego recenzowałam dla Filmowo jest
rewelacyjnym debiutem Dana Gilroya, scenarzysty m.in. "Tożsamości
Bourne'a" i wielkim popisem Jake'a Gyllenhalla, moim zdaniem to
najlepsza z jego dotychczasowych ról. Jednak ze względu na mały
budżet i niszową wytwórnię film ten nie miał szans wybić się
na czerwonym ekranie. Z kolei nazwisko Davida Finchera od lat jest
rozpoznawalne w Hollywood, lecz oprócz "The Social network"
żaden z jego filmów nie został należycie doceniony. Mówi się o
tym, że "Zaginiona dziewczyna" jest niesamowicie
wciągającym thrillerem, świetnie skonstruowanym scenariuszem i z
bardzo dobrymi rolami Rosamund Pike oraz Bena Afflecka, ale mogę
założyć się że jego jedyna oscarowa nominacja dla
pierwszoplanowej aktorki spełznie na niczym.
Dorzucam do tego dwa interesujące
dokumenty – "20 000 dni na Ziemi" opowiadający o
muzyku Nicku Cave'ie i "Fahrenheit 9/11" o
politycznych zagrywkach rządu USA. Nick Cave bardzo starannie
stworzył w filmie swoją kreację, przez co ciężko mówić w tym
przypadku o wiernym stworzeniu kina dokumentalnego. Jest to raczej
artystyczny obraz człowieka, który chciał przekazać ludzkości
coś więcej niż uda mu się zmieścić w tekstach swoich piosenek.
Zaś "Fahrenheit 9/11" skupia się na polityce George Busha
po ataku na World Trace Center, mówi o prawdziwych powodach
wszczęcia wojny w Iraku i konfrontuje tą szokującą prawdę w
wydaniu satyrycznym ze ślepym patriotyzmem młodych Amerykanów,
którzy marzą o tym aby wstąpić do wojska i służyć swojej
ojczyźnie. Dokument zrobił na mnie piorunujące wrażenie,
zdecydowanie utwierdził mnie w przekonaniu, że każda wojna jest
amoralna.
Na koniec jeszcze kilka słów o
ambitnych produkcjach. W ramach objazdowej edycji Festiwalu Nowe
Horyzonty udało mi się zobaczyć paradokumentalny film "Zjazd
absolwentów". Składający się z dwóch części:
odegrania zjazdu absolwentów 20 lat po ukończeniu szkoły, na który
w rzeczywistości autorka obrazu nie została zaproszona ze względu
na to że była nielubiana, dręczona przez grupę oraz
przedstawienie tego filmu prawdziwym kolegom z klasy i
przeprowadzenie rozmowy z nimi, czy rzeczywiście tak ten zjazd
mógłby wyglądać gdyby pojawiła się tam Anna.
Bardzo rzadko zdarza mi się zobaczyć
musical, odnoszę wrażenie, że te współczesne są pełne
przepychu, lecz mało w nich treści która trzymałaby całą
historię w ryzach. Dlatego od czasu do czasu wolę obejrzeć stare
klasyki – tym razem wybór padł na "Deszczową piosenkę".
Majstersztyk! Mimo że z biegiem czasu wątków namnaża się tam od
groma, to wciąż jest to popis dobrego śpiewu i tańca. Klimat lat
50-tych jest zgoła odmienny w krajach zachodnich a w Polsce.
Wystarczy zobaczyć słynny obraz Andrzeja Wajdy "Popiół i
diament", w którym główną rolę odgrywa legenda dawnego
kina Zbyszek Cybulski. Opowiedziana historia niezbyt przekonała mnie
do siebie, ale nie mogę niczego zarzucić grze aktorskiej
Cybulskiego oraz oryginalnym zdjęciom. Skoro już mowa o wielkich
nazwiskach polskiego kina to nadrobiłam również film Zanussiego
"Barwy ochronne", który jest pojedynkiem dwóch
wykładowców różnego pokolenia i o innym kodeksie moralnym.
Świetny duet Zbigniewa Zapasiewicza i Piotra Garlickiego. Myślę,
że będę systematycznie skłaniać się ku starszym polskim filmom
okrzykniętym jako klasyka kina.
I tym oto sposobem znów powstał
przydługi przegląd "Ostatnio oglądanych". Oszczędzę
już Wam moich wrażeń po obejrzeniu filmów nominowanych do
Oscarów, po zapoznaniu się z jeszcze kilkoma tytułami powstanie
oddzielny wpis odnoszący się do ich szans na zdobycie statuetki.
Pani Doubtfire to jeden z najlepszych filmów mojego dzieciństwa. Hej, ja również biorę udział w projekcie scope50! Napisałem o tym u siebie i z wielką radością zapraszam Cię do dyskusji. Nie ma to jak internetowa inwigilacja, nie? :)
OdpowiedzUsuńhttp://wp.me/p2n3Sx-1ox Zapraszam!
To nie jest spam :-) A tytuł jak najbardziej ironiczny.