O filmach nominowanych do Oscarów 2015
Co roku tuż przed galą rozdania
Oscarów pojawia się masa wpisów, których autorzy przewidują
kto zdobędzie statuetkę w danej kategorii, mało jednak się mówi
o jakości tych filmów. Nie od dziś wiadomo, że mimo iż Oscary są
najgłośniejszymi nagrodami filmowymi, wcale nie są najbardziej
prestiżowymi. O tym jakie filmy będą nominowane decyduje w dużej
mierze marka producentów, wytwórni i włożonych nakładów na
promocję. Należy również mieć na uwadze, że nagrody te od
początku swego istnienia skupiały się na amerykańskim rynku
filmowym. Obecnie do głównej rywalizacji są dopuszczone filmy
anglojęzyczne, co przejawia się również udziałem kilku
brytyjskich tytułów. Powracając do oceny wartości filmów, którym
przyznano wyróżnienie w postaci nominacji, chciałabym dzisiaj
pomówić o obejrzanych przeze mnie filmach i trochę się
pozachwycać lub ponarzekać.
W tym roku w liczbie przyznanych
nominacji przoduje "Grand Budapest Hotel" Wesa Andersona i
"Birdman" Alejandro
Gonzáleza Iñárritu. Nad tym pierwszym tytułem rozpływałam się
już kilkakrotnie, choć nie jestem fanką całej twórczości
reżysera, uważam że w tym przypadku opowiedziana przez niego
historia jest majstersztykiem. Dopracowane w każdym calu kostiumy,
scenografia, muzyka i role aktorskie dają dzieło kompletne. Jednak
według obstawień film ten może liczyć na nagrody w kategoriach
technicznych, zaś nie zdobędzie uznania w najważniejszych
nominacjach. W walce o zdobycie najważniejszej statuetki za
najlepszy film anglojęzyczny stają "Birdman" i "Boyhood"
Richarda Linklatera. W przypadku "Birdmana" mamy do
czynienia z filmem nakręconym jednym ujęciem, natomiast
"Boyhood"powstawał przez 11 lat obrazując dojrzewanie i
zmiany w życiu bohaterów. Rzeczywiście są to zgoła arcydzieła
odkupione wysiłkiem, ale porównując oba te filmy nie jest to kino
porywające. "Birdman" jest w pewnym stopniu bliższy
spektaklowi teatralnemu niż filmowej fabule, porusza temat roli
artysty we współczesnym świecie, jego wyolbrzymionego ego i
pościgu za sławą i chwałą. W głównej roli Michael Keaton
sprawdził się fenomenalnie, z pewnością zasługuje na statuetkę
dla najlepszego aktora. Uważam też scenariusz za wybitnie
oryginalny i wart uznania. Mimo to "Birdman" nie jest moim
ulubieńcem, mogę wybrać swoje ulubione sekwencje, ale jako całość
obraz ten mnie nie przekonuje. Podobne odczucia mam co do "Boyhood"
– pomysł na realizację świetny, scenariusz jest ok, ekipa
aktorska jest przekonująca w swoich rolach, ale jest to prosta
historia opowiedziana bardzo ugładzonymi środkami. Momentami
odtwórca głównej roli drażnił mnie, a wszystkie postacie wokół
niego nie miały szans się rozwinąć, stąd zupełnie nie rozumiem
zachwytów nad rolą matki chłopaka czyli Patrici Arquette. Reżyser
wykonał piekielnie ciężką robotę, oszczędny w środkach być
może nie zauważył, że jego historia ma mało do przekazania
widzom.
Zadziwiająco
dużą liczbę nominowanych filmów stanowią biografie. Ja sama
uwielbiam tego rodzaju kino, ale w ostatnich latach odczuwam jego
przesyt. W starciu "Gry tajemnic", "Teorii
wszystkiego", "Snajpera" i "Foxcatchera" nie
widzę żadnego faworyta. O ile wszystkie 4 tytuły wiernie oddają
rzeczywistość, to okazuje się że wzbudzają one sporo
kontrowersji wśród widzów inaczej wyobrażających sobie
przedstawienie historii. Opowiedziane fabuły są bardzo stronnicze,
pokazujące tylko fragment z życia bohaterów, dla niektórych
uznany za mało istotny dla całej postaci. Z tego względu historia
rozszyfrowania Enigmy w ostatecznym rozrachunku jest przykryta
faktem, iż Alan Turing był homoseksualistą i został przez to
ukarany przez władze. A postać fizyka Stephena Hawkinga została
ukazana głównie jako męża, stąd fabuła opiera się na życiu
rodzinnym Hawkingów. Mnie taka forma przekonała, ale w pełni
rozumiem krytykę widzów spodziewających dowiedzieć się więcej o
jego naukowych osiągnięciach. Zamierzonego celu nie udało się
natomiast osiągnąć twórcom "Snajpera" i "Foxcatchera",
oba te filmy są arcynudne, mało wiarygodne. Wybija się rola
przerysowanego Steve'a Carella przełamującego schemat swoich ról
komediowych. Nie zmienia to jednak faktu, że zawiódł scenariusz,
aktorstwo i reżyseria (niezwykle szokujące wobec faktu iż za
"Snajperem" stoi Clint Eastwood). Pean na cześć
amerykańskiego wojska walczącego w Iraku poprzez zabijanie
dzieciaków zmuszanych do udziału w działaniach terrorystycznych
chyba miał wzbudzić w widzach współczucie wobec snajpera
przeżywającego traumę. Niestety stał się raczej karykaturą
bohaterstwa.
Również
biograficzne "Mr Turner" i "Dzika droga" nie
wykorzystały do końca swojego potencjału. Historia XIX-wiecznego
brytyjskiego malarza wizualnie jest rewelacyjnie zaprojektowana,
bowiem sceny z filmu odwzorowują dosłownie obrazy Turnera.
Zaskakuje fakt, iż odtwórca głównej roli Timothy Spall nie
otrzymał nominacji za stworzenie tak charakterystycznej postaci,
podobnie ma się rzecz z drugoplanową Dorothy Atkinson, okropnie
szpetną pomocą domową malarza, która skrycie się w nim kocha.
Jednak fabularnie film jest nierówny, ostatecznie nie zmierza do
opowiedzenia faktów o Turnerze. Zaś w przypadku "Dzikiej
drogi" historia pogubionej życiowo Cheryl Strayed w samotnej
wędrówce szlakiem Pacific Crest Trail wzbudza emocje, jedynie
struktura poprzeplatanych scen drogi z przeszłością bohaterki
momentami momentami drażni. Zdecydowanie bardziej przekonała mnie
aktorsko matka głównej bohaterki Laura Dern niż pierwszoplanowa
Reese Witherspoon. Dlatego nie dziwi mnie, że te filmy nie są
traktowane serio w oscarowej rywalizacji.
Kończąc
już narzekania przejdę do filmów, które wywarły na mnie
największe poruszenie, jak i zresztą na tysiącach widzów.
"Whiplash" budzi największe emocje ze wszystkich
nominowanych tytułów, bo przedstawia porywającą historię młodego
perkusisty, który swoim potem, krwią i łzami dąży do uznania
wymagającego nauczyciela. Świetna muzyka (niestety nie nominowana
ze względu na odtworzenie znanych już kompozycji), silne postaci,
bardzo wiarygodna (i jak mówią uczniowie szkół muzycznych całkiem
realna) historia przełożyły się na niesamowicie entuzjastyczny
odbiór widowni. J.K. Simmons za drugoplanową rolę muzycznego
dręczyciela ma Oscara w kieszeni. Podobnie ma się rzecz z filmem
"Still Alice", który w Polsce niestety nie doczekał się
jeszcze wejścia do dystrybucji. Julianne Moore wciela się w nim w
panią profesor, którą przedwcześnie atakuje choroba Alzhaimera.
Na ekranie oglądamy walczącą inteligentną bohaterkę i jej
rodzinę wobec problemu, który chcieliby ukryć, móc żyć na co
dzień normalnie i powstrzymać jego rozwój. Choć film porusza
bardzo istotny i pomijany w kinematografii temat, jego forma
przypomina produkcję telewizyjną. Dlatego poza wyróżnieniem dla
głównej roli kobiecej film ten nie miał szans na inne nominacje.
Warto
też zwrócić uwagę na filmy, które już teraz można nazwać
wielkimi przegranymi. "Wolny strzelec", który był
wychwalany pod niebiosa za rewelacyjną rolę Jake'a Gyllenhalla
doczekał się jedynie nominacji za scenariusz oryginalny. Wszyscy
mówią tylko o tym, że jest to niezasłużone pominięcie, jak
jednak można się dziwić skoro film ten powstał przy niskim
budżecie i przez debiutującego reżysera, nie miał szans w starciu
z gigantami. Drugim zapomnianym są filmy Davida Finchera, który
oprócz triumfu z biograficznym "The Social Network" jest
notorycznie pomijany przez Akademię. Jego "Zaginiona
dziewczyna" osiągająca spory sukces kinowy zyskała jedynie
nominację dla Rosamund Pike, odtwórczyni psychopatycznej małżonki
pozorującej własne morderstwo. W zestawieniu aktorek
pierwszoplanowych niemały szok wzbudziła nominacja Marion Cottilard
za rolę w filmie "Dwa dni, jedna noc". Opowiada on o
kobiecie zmagającej się z depresją, która aby nie zostać
zwolniona z pracy po długim urlopie musi przekonać swoich
współpracowników do zagłosowania za jej pozostaniem zamiast
otrzymania podwyżki wynikającej z redukcji jej etatu. Choć fabuła
nie jest porywająca jest to popis aktorski jednej bohaterki, wobec
czego nominacja Cottilard jest całkowicie uzasadniona.
I
na koniec zostawiłam sobie omówienie najciekawszych filmów
oscarowych czyli tytułów nominowanych w kategorii filmów
nieanglojęzycznych. Dla polskich widzów będzie to w tym roku
najbardziej emocjonująca kategoria za względu na naszą "Idę"
Pawła Pawlikowskiego. Warto jednak zwrócić uwagę na jej
konkurentów, którzy również prezentują bardzo wysoki poziom.
Argentyńskie "Dzikie historie" to pełen emocji obraz
ludzkich frustracji, o którym więcej pisałam dla Filmowo.
Estońskie "Mandarynki" są bardzo subtelnym filmem
poruszającym problem konfliktu na Kaukazie i walki Gruzinów z
Czeczeńcami. Dwaj wrogowie zostają postrzeleni i znajdują
schronienie u starego Estończyka, który ratuje im życia. W ramach
podziękowania dla swojego wybawcy obiecują mu, że nie zabiją
siebie nawzajem w jego domu, lecz wciąż mówią o zemście.
Rosyjski "Lewiatan" porusza bardzo aktualny problem
agresywności władzy rosyjskiej i ludzkiej bezsilności wobec
bezpodstawnych żądań wyżej postawionych. Zdecydowanie jest to
najmocniejsza kategoria tegorocznych Oscarów. Wszyscy oczywiście
trzymamy kciuki za "Idę", ale gdybym miała osobiście
decydować wybrałabym "Lewiatana", który zresztą został
już nagrodzony Złotym Globem.
Co
Wy uważacie o tegorocznych nominowanych filmach? Jacy są wasi
faworyci? A może Oscary wcale nie są dla Was ważne i bardziej
skupiacie się na innych nagrodach filmowych?
Już po Oscarach, ale dla mnie na 1 miejscu Birdman. Boyhood nie daje rady. Oprócz Birdmana w najważniejszej kategorii jeszcze Grand Budapest Hotel i Whiplash a reszta jest letnia. Ogólnie mówiąć: było przewidywalnie :)
OdpowiedzUsuńDokładnie! W zupełności się zgadzam. Tegoroczne nominacje nie były bardzo wysokich lotów, zdecydowanie kategoria filmów nieanglojęzycznych była najmocniejsza.
Usuń