Ostatnio oglądane #12

 Baby bump

Koniec roku zbliża się wielkimi krokami, więc staram się nadrobić zaległości z ostatnich kilku miesięcy, a być może w okresie świątecznym uda mi się przyswoić jeszcze kilka tytułów z klasyki kina. Jesienią po raz kolejny odwiedziłam Łódź, i to dwukrotnie. Najpierw na festiwalu Kamera Akcja zapoznałam się z filmami Petera Stricklanda – „Berberian Sound Studio” i „Duke of Burdundy. Reguły pożądania”, o których pisałam również dla Filmowo. Oprócz tego wyrobiłam sobie własne zdanie o kontrowersyjnym „Love”, mogłam zachwycić się nagradzanymi „Imigrantami” (Filmowo) oraz wzruszyć się na dokumencie „Mów mi Marianna”. Pod koniec listopada na festiwalu Cinergia zatknęłam się z oryginalną „Chemią” Bartosza Prokopowicza. Doceniam ten projekt za odwagę ukazania ciężkiego tematu jakim jest walka z nowotworem w połączeniu z małżeństwem i macierzyństwem, czegoś takiego nie spotkałam nawet wśród światowego kina. Zupełnie na drugim biegunie znajduje się włoski film „Moja matka” nagrodzony w Caness przez Jury Ekumeniczne. Jest to bardzo poprawny obraz również opowiadający o trudzie pogodzenia się z przemijaniem. Jednak obie te historie nie zaangażowały mnie emocjonalnie, co niestety jest dla nich dużym zarzutem. W Łodzi zobaczyłam też premierowo „Baby bump” Kuby Czekaja, który został doceniony na festiwalu w Wenecji. Zazwyczaj nie trafia do mnie arthouse, ale w tym przypadku ciekawy sposób opowiedzenia dorastania chłopaka okraszony wieloma humorystycznymi elementami i przede wszystkim wyraźną stylistyką, przekonał mnie do siebie. 
Demon
Jesienne premiery zachęciły mnie do kilku wizyt w kinie. Na początek wybrałam „Panie Dulskie”, które o dziwo nie oceniłam aż tak krytycznie, ponieważ tym razem ryzykowna koncepcja Bajona była dla mnie do przyjęcia, zwłaszcza w wykonaniu Krystyny Jandy (więcej na Filmowo). Musiałam też wybrać się na mroczny, ostatni film Marcina Wrony – „Demon”. Rzeczywiście jest to rodzaj kina spotykanego w ostatnich latach jedynie na pograniczu thrillera  i historii, tak jak np. w „Pokłosiu”. Tutaj po raz kolejny mamy do czynienia z zatuszowanymi relacjami polsko-żydowskimi, które wracają po latach w postaci dybuka – złego ducha. Nie jest to typowe kino gatunkowe, ale zwłaszcza ponurą jesienią warto wybrać się na taki film. Z ponuraków obejrzałam też „Drugą szansę” Susanne Bier, który zaskoczył mnie swoją fabułą. Zupełnie nie spodziewałam się tak przewrotnej historii pomieszanej między światkiem kryminalnym, a rodzinnymi relacjami. Przede wszystkim duże wrażenie zrobiło na mnie aktorstwo Nikolaja Costera-Waldau, znanego z roli Jamiego Lannistera w serialu „Gra o tron”.
Goldfinger

Z racji niedawnej premiery kolejnej części przygód Bonda postanowiłam nadrobić kilka najpopularniejszych filmów z serii. Zaczęłam od samego początku czyli „Dra No”, „Pozdrowień z Rosji” i „Goldfingera” z Seanem Connery. Nie wiem jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie zainteresowałam się filmami z najlepszym odtwórcą Bonda. Totalnie zakochałam się po uszy. W najbliższym czasie na pewno dokończę pozostałe części z Connerym, lubię też Pierce’a Brosnana, ale nie można tych panów porównać ze względu na słabnący poziom fabuły bondowskiej. Mimo to z lat 90-tych uważam, że kilka filmów było udanych np. „Golden Eye” i „Świat to za mało”, Daniel Craig też zrobił wiele dobrego w „Casino Royale” i „Skyfall”. Jedynie ostatnia część „Spectre” wydała mi się przeciętna i szkoda, że w takim stylu Craig żegna się ze swoją rolą.
Powracając do nadrabiania premier sprzed kilku miesięcy, udało mi się zobaczyć „Młodość” Sorrentino, który wciąż mnie nie porywa, chociaż wydaje mi się że w tym przypadku wypadło lepiej niż z „Wielkim pięknem”. Podobnie „Everest” okrzyknięty kandydatem do wielu filmowych nagród, bo przecież to film biograficzny z udziałem wielu popularnych aktorów, stał się jedynie przyjemnym seansem na 2 godzinki, ale nie filmem który zostanie zapamiętany przeze mnie na dłużej. Na chandrę zażyłam przyjemne komedie romantyczno-rodzinne: „Rozumiemy się bez słów”, „Ze wszystkich sił”, „Nigdy nie jest za późno” „Randkę z królową” i „Wykolejoną”. Najbardziej do gustu przypadł mi ten ostatni, Amy nazwałabym niegrzeczną Bridget Jones naszych czasów. Choć oryginału oczywiście nie przebije.
Wykolejona

Na Filmowo zaczęłam też prowadzić cykl poświęcony kinu dokumentalnemu –Prawdę mówiąc. Na pierwszy ogień zrecenzowałam premierowo „Sól ziemi”, przepiękny film o fotografii i jej celowości. Kolejno, aby przełamać poważny charakter dokumentów poleciłam Wam „Yes Manów idących na rewolucję”. A jeszcze w tą niedzielę pojawi się tekst o polskim dokumencie realizowanym przez 10 lat na moskiewskim wysypisku śmieci – „Nadejdą lepsze czasy” Hanny Polak. Ostatnio na VOD pojawił się już film „Amy”, który rozłożył mnie na łopatki. Nie tylko pod względem tragicznej historii piosenkarki Amy Winehouse, ale faktem że jej życie zostało naprawdę bardzo ściśle udokumentowane przez media, jej znajomych i rodzinę. Zapowiada to nową erę dokumentów biograficznych przedstawiających czyjeś całe życie w skali 1:1. Jest to przerażające, a zarazem bardzo fascynujące z perspektywy widza. W przypadku Winehouse ta nieustanna obserwacja zakończyła się bardzo tragicznie, a właściwie każdy miał naoczny dowód, aby jej pomóc. W zupełnie innym klimacie znajdują się się dwa dokumenty uczące uważności. „Wędrówka na zachód” to blisko godzinny obraz bardzo powolnego spaceru buddyjskiego mnicha pośród głośnego i zatłoczonego miasta. Bardzo wymagającym zadaniem jest skupienie uwagi tylko i wyłącznie na jednej postaci, która nie przemawia ani słowem. Zaś „Jiro śni o sushi” opowiada o słynnym mistrzu japońskiego specjału, którego praca stała się sensem jego życia i od lat pochłania go bezgranicznie. Nie istnieją żadne ograniczenia czasowe, priorytety życiowe, tylko sztuka doskonałego sushi ma znaczenie.
Wędrówka na Zachód

Nadrabiając co nieco słynne tytuły, sięgnęłam po „Dumę i uprzedzenie” z Keirą Knightley, kobietą stworzoną do filmów kostiumowych oraz „Przetrwać w Nowym Jorku” z młodym Leonardo DiCaprio, który nieco drażnił mnie swoją młodocianą manierą, a sam film moim zdaniem bardzo się zestarzał. Intrygująca była także biografia „Kinsey” z Liamem Neesonem nagrodzonym za tą rolę Oscarem. Znając już serial „Masters of sex” nie spodziewałam się, że po raz kolejny zaskoczy mnie sposób bycia lekarza zajmującego się seksem i jego problemy z tworzeniem prawdziwych relacji.

Już nie mogę się doczekać świątecznego odpoczynku, któremu będzie towarzyszyć mi mnóstwooooo filmów. 

Komentarze

Popularne posty